Mój pierwszy raz w business class
Mam taką swoją listę marzeń. Jak każdy. Na wyimaginowanej kartce papieru podzieliłam marzenia na te, które na pewno kiedyś spełnię oraz na te, których prawdopodobnie nie spełnię nigdy, jak choćby to, że kiedyś polecę na księżyc, zostanę wróżką na jeden dzień, czy wynajdę lek na raka. Tak, mam dość bogatą wyobraźnię i bogate życie wewnętrzne. Trochę jak w „Sekretnym życiu Waltera Mitty”, ale bardzo mi z tym dobrze
Przyznam, że lista ta znacznie się zmieniła od czasu naszej ponad dwuletniej podróży. Po pierwsze dlatego, że spełniając kolejne marzenia, część z nich przekułam po prostu w plany. Udało mi się więc wykreślić sporą część z pozycji. O jednej jednak wiedziałam, że albo nie uda się jej skreślić w ogóle, albo będę potrzebowała dużo czasu i znacznie więcej pieniędzy, żeby owe marzenie spełnić. I nie mówię o locie na księżyc…tylko o locie klasą biznes.
Za każdym razem, kiedy wsiadałam do samolotu, przechodząc tylko przez część business class, myślałam sobie „któregoś dnia to ja będę tu pić szampana…”.
Ale bądźmy szczerzy, w głębi ducha wiem, że komfort lotu, choć ważny, to nie aż tak, żeby dopłacać do biletu krocie.
I tak oto latałam sobie szczęśliwie na nie zawsze wygodnym siedzeniu klasy ekonomicznej, ale zawsze ze świadomością, że udało się trafić bilet w dobrej cenie.
Do czasu.
Business class po raz pierwszy
Lot do Nowej Zelandii rozpoczęliśmy w Warszawie. To miała być długa podróż. Najpierw 6h do Dubaju, potem 13h do Melbourne, 2h do Sydney i kolejne 3h do Christchurch. Mówię o samych lotach, nie liczę czasu spędzonego na lotniskach między lotami.
Podczas boardingu w Warszawie chłopak przed nami został grzecznie poproszony na bok, a stewardessa wymieniła jego kartę pokładową i zaprosiła do wejścia dla klasy biznes. Pomyśleliśmy, że to się nazywa mieć szczęście, pewnie miał urodziny albo nazbierał odpowiednią ilość mil, popatrzyliśmy z lekką zazdrością, jak znika w korytarzu i grzecznie poszliśmy zająć nasze miejsca. Lot minął szybko, a nam, aż do samego Dubaju, odpowiednią dawkę endorfin pompowały emocje związane z podróżą i przeprowadzką.
Po kilku godzinach szwędania się po lotnisku przyszedł w końcu czas na kolejny boarding, na 13-godzinny lot.
To długi lot. Bardzo długi, najdłuższy, jaki do tej pory odbyliśmy. Przed lotem pobiegliśmy jeszcze szybko po herbatę do McDonalda, gdzie utknęliśmy w kosmicznej kolejce. Na odprawę stawiliśmy się jako jedni z ostatnich. Dzięki temu przynajmniej odpadła kwestia stania w kolejnej kolejce.
Przy skanowaniu mojej karty pokładowej wyskoczył jakiś błąd, szczerze, myślałam, że może przyszliśmy za późno. Bam, stewardessa wyjęła spod lady nową kartę dla mnie i…zaprosiła do wejścia do klasy biznes!!! Jakbym wygrała w totka!
Radość była taka, że następne co pamiętam, to że dostałam kieliszek szampana na powitanie na pokładzie Boeinga 777-300 oraz, ponieważ większa część lotu obywała się w nocy, malutką stylową kosmetyczkę z niezbędnymi przyborami: lusterkiem, szczotką do włosów, szczoteczką do zębów, perfumami Bvlgari, kremem do twarzy, balsamem do ciała i chusteczkami. W wersji dla niego i dla niej.
Potem zaproponowano mi materac (!!!) do położenia na siedzeniu, żeby wygodniej mi się spało, kołderkę i całkiem sporą poduszkę. Połowę lotu przespałam na rozkładającym się na płasko siedzeniu, włączając sobie tylko od czasu do czasu funkcję masażu, żeby poprawić krążenie limfy. To baaardzo ważne w czasie długiego lotu 😛 Stewardessa dbała o to, żeby na moim stoliku cały czas była mała butelka z wodą mineralną i w ogóle było super miło.
Business class po praz drugi
Niestety nasz lot z Sydney opóźnił się o 1,5h. Na tym etapie, pomimo komfortowego lotu z Dubaju byliśmy już mocno zmęczeni. Na odprawę również podeszliśmy na samym końcu, tym razem dlatego, że tłum przy wejściu nie przyjął nawet formy kolejki, tylko ogromnej ludzkiej masy cisnącej się przed korytarzem. Plan na ten lot był prosty, idziemy spać, bo przed nami jeszcze 4h drogi z lotniska w Christchurch. Stanęliśmy zatem grzecznie na końcu, kiedy zrobiło się trochę luźniej, potem skan karty pokładowej, dźwięk windowsowego erroru i bam! Bieznes klasa po raz drugi! To się nie dzieje, pomyślałam! To zwyczajnie nie może się udać po raz drugi!
Tu fun był jeszcze większy, bo lot obsługiwał największy na świecie samolot pasażerski- Airbus A380, a klasa biznes zajęła cały górny pokład. Ponad to do naszej dyspozycji przez większość lotu dostępny był…bar z kanapami serwujący drinki i lekkie przekąski! Jeśli ktoś widział filmik z Jennifer Aniston reklamujący Emirates, wie o czym mówię. Zapomnieliśmy o zmęczeniu i kolejne 3h upłynęły na testowaniu wszystkich możliwych gadżetów, wcinaniu pysznego jedzenia i delektowaniu się świeżo wyciśniętym sokiem. O oglądaniu filmów nawet nie pomyślałam, chociaż spośród wielu do wyboru było również kilka polskich, do śniadania wybrałam za to najnowszy album Micromusic i Dawida Podsiadło, tak sentymentalnie.
Szczęściu trzeba pomagać
Nie wiem na ile nam się poszczęściło, a na ile trochę sami sobie pomogliśmy.
Po pierwsze, i to dość ważne, kupiliśmy bilety w taryfie FLEX, czyli nie te najtańsze. Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni, czy Olka paszport zdąży wrócić z Londynu z wbitą wizą przed Nowym Rokiem, a bilet FLEX miał być naszym zabezpieczeniem, na wypadek, gdyby paszport nie wrócił i trzeba by było zmienić datę wylotu.
Po drugie, kilka tygodni wcześniej lecieliśmy tą samą linią do Wietnamu i z powrotem, w związku z tym zapisaliśmy się do programu lojalnościowego Emirates Skywards.
No i po trzecie, to chyba najważniejsze, oba loty były kompletnie przepełnione, a że nam nie chciało się stać w tłumie ludzi czekających na wejście na pokład, do odprawy podeszliśmy jako jedni z ostatnich. Przypuszczam, że do tego czasu nasze miejsca w klasie ekonomicznej zostały już przydzielone komuś innemu. Przypuszczam.
Oczywiście obsługa Emirates nie mogła wiedzieć, że na pokładzie znajduje się dwoje wybitnych polskich blogerów podróżniczych, z całym sprzętem fotograficznym, gotowym do akcji w każdym momencie. Nie poinformowaliśmy ich o tym 😛
Przede wszystkim jednak myślę, że mieliśmy ogromnego farta, no i oczywiście mega radochę z obydwu lotów.
…tekst nie jest tekstem sponsorowanym i nie powstał w oparciu o współpracę między nami i linią lotniczą, naprawdę mieliśmy fuksa 😉
1 Comment
Elżbieta
14 luty 2017zawsze mam nadzieję, że nam też tak się uda, ale jeszcze nigdy nam się nie udalo, zawsze było dla nas miejsce ostatecznie – nawet jak z powodu opóźnien/przesunięć mieliśmy połączone loty i nas wciskali do innego samolotu.
a czekaj, raz leciałam jakąs premium klasą, przez pomyłkowo (lub późno) kupione bilety (i tak drogo i tak drogo), ale to był lot krajowy po argentynie, siedzialam sama, trwal 3 godziny i poza tym że miałam więcej miejsca to nawet przekąski nie były lepsze. ok, będę liczyć na swoją szansę stojąc jjuż zawsze na koncu kolejki do bramki! 😉