Kraje

Brama do innego świata cz. 2. Przekraczamy Irkeshtam

Brama do innego świata cz. 2. Przekraczamy Irkeshtam

Wchodzimy do izby sąsiadującej z prymitywną kuchnią. W pokoju panuje półmrok. Pod ścianami stoją trzy piętrowe łóżka z minionej epoki, a na środku stół nakryty haftowanym obrusem. Siadamy na dolnych łóżkach, a na stole za chwilę ląduje 6 szklanek z czarną, mocną herbatą i kryształowa cukiernica z cukrem w kostkach. Po chwili wjeżdża masło i talerz z…chlebem!!! Takim prawdziwym, pachnącym, wiejskim chlebem! Nie żadna azjatycka, słodka podróba! Kiedy przede mną staje talerz z mantami– pierożkami faszerowanymi jagnięciną i cebulą, jestem w siódmym niebie. Nasza zaprzyjaźniona już kirgiska rodzina tłumaczy, że wypada nam razem z nimi przed jedzeniem podziękować za posiłek.

To już strefa muzułmańska, nie Chiny. Panują zupełnie inne reguły. Prostym gestem „obmywamy” twarz i strzepujemy dłonie, tak jak oni i zabieramy się za pałaszowanie.

Rozmawiamy łamanym rosyjskim i tak jak nasi współtowarzysze wymieniamy chińską walutę u cinkciarza, który znikąd pojawia się w izbie, dając nam zaskakująco dobry kurs. Po obiedzie dostajemy propozycję zmiany planu podróży po Kirgistanie. Planu, który w dużym zarysie stworzyliśmy kilka dni wcześniej. Irina, starsza z córek, zaprasza nas w imieniu swojego ojca do siebie na kilka dni. Wikt i opierunek gwarantowany!

-Piękne widoki, śliczna okolica, to będzie zaszczyt dla naszej rodziny, tylko 300 km od Osz…

Kurde, chcemy! Tak bardzo chcemy jechać z nimi, ale pierwszy raz od miesięcy zachowaliśmy się zapobiegawczo i będąc jeszcze w Wietnamie zarezerwowaliśmy bilety na przelot z Osz do Biszkeku! Zwykle nie robimy takich rzeczy, właśnie po to, żeby nie uzależniać się od sztywnego terminu lotu i pozostawić sobie elastyczność w podróży, tym razem jednak poszliśmy na łatwiznę. Olo wynalazł świetną promocję, dzięki czemu trwający raptem godzinę lot, kosztował nas tyle samo, co tłukąca się kilkanaście godzin po dziurawych drogach marszrutka. Plujemy sobie teraz w brody.

Dziękujemy Irinie grzecznie i korzystając z przymusowego postoju idziemy się przejść wzdłuż lepiankowych „garaży”. Szybko okazuje się, że przejście nie jest z tych obleganych przez turystów. Stanowimy atrakcję dla mieszkańców tego zapomnianego przez boga miejsca.

Rozmawiamy też z kilkoma kierowcami TIRów w nadziei, że któryś z nich jedzie do Osz i zabierze nas ze sobą. Szybko okazuje się, że większość z nich, mimo kirgiskiego paszportu, doskonale zna Polskę.

-Wrocław? A to koło Poznania? Ja na Terespol, A2, Warszawa, Poznań i w Germanię! A tam u was to A4, nie?

Z dumą pokazują paszporty prawie w całości wyklejone wizami do Schengen.

Ile czasu trzeba tarabanić się TIRem z Kirgistanu, żeby dojechać do Niemiec?! Przecież to jakieś 6000km!

Kierowcę znajdujemy po kilku minutach. Uśmiecha się do nas świecąc kompletem złotych zębów. Jest sympatyczny i zaskakuje nas kilkoma zdaniami po polsku.

Ustalamy, że znajdziemy go na parkingu po drugiej stronie i dalej pojedziemy razem.

Gdy tylko przy budce celników zaczyna się zamieszanie, wszyscy szybko wsiadamy do vana i z piskiem opon podjeżdżamy na sam początek kolejki. Przywilej opłaconego taksówkarza.

Celnicy dobrze go znają. Z każdym wita się uściskiem dłoni, błyskawicznie oddaje nasze paszporty do kontroli i po kilku minutach i podobnej szopce z kirgiskimi służbami celnymi, stoimy z plecakami przy drodze, patrząc za odjeżdżającą z powrotem taksówką.

Odbieramy nasze paszporty od postawnego niedźwiedzia o fizjonomii mordercy, z przepitymi oczami. Odpowiadamy jeszcze na kilka pytań o ostatnio przebyte choroby, ogólne samopoczucie, gorączkę etc, w końcu szaleje ebola.

I oto jesteśmy już w Kirgistanie! Irkeshtam wita nas obojętnością ponurych bud.

Zarzucamy plecaki na plecy i dziarsko idziemy w kierunku parkingu. No i tu zaczynają się schody. Nasz kierowca musi zostać „na pauzie” przez najbliższe 4h (co my będziemy tu robili przez 4h!!!), a do Osz dojedzie owszem, ale w środku nocy. To nas nie urządza. Żegna nas jego bezradny złoty uśmiech.

Wychodzimy na szutrową drogę. Na kartonie znalezionym pod jednym z prowizorycznych sklepów-baraków, długopisem smaruję „Ош”.

Stoimy tak może z 10 min, kiedy zza jednego z baraków woła do mnie starsza kobieta.

-Dziewuszka! Dawaj że! Osz?- przywołuje gestem.

Bez wątpienia krzyczy do nas, bo na tym odludziu oprócz nas i niej nie ma nikogo. Po chwili wahania podchodzimy wybadać, o co chodzi.

– Aj krasiwa – głaszcze mnie po policzku – Z Amieriki?

– Nie, z Polszy! – odpowiadam z oburzeniem (co oni wszyscy mają z tą Ameryką?? Przecież mam bardziej ruską gębę niż sama Pugaczowa!)

– Syn pojedzie z Wami do Osz. Wy awtostopom? Wania! Dawaj awto!

– Da! My awtostopom, spasiba wam! – zrzucamy plecaki na ziemię z ulgą. Jeszcze jest szansa, że do wieczora dojedziemy do celu.

– Haraszo, a skolka wy poplacice za awtostopa? 25$?

Aaaa to taki „autostop”. Toż my przecież właśnie, żeby nie płacić za taksówkę stoimy tu przy drodze. W międzyczasie uciekają nam 3 TIRy wyjeżdżające z parkingu, a kobieta przekonana, że właśnie znalazła naiwniaków pakuje już pół rodziny do Waniowego klekota. Zapłacimy im przecież za paliwo do Osz i z powrotem, taka okazja!

Bez dwóch zdań wracamy na drogę i na szczęście już po kilku minutach gramolimy się do chińskiego TIRa, zostawiając wrzeszczącą za nami babę z zapakowaną do auta rodziną. Ale to już nas nie obchodzi. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni i chcemy po prostu jechać.

W szoferce siedzi 2 mężczyzn, Kirgizów. Pierwszy na oko ma jakieś 17 lat, drugi jest po 40-tce.

Przedstawiamy się po kolei, pytamy czy jadą w stronę Osz. Mamy szczęście, jadą dokładnie do Osz, zatem kolejne 3h (zgodnie z ich zapewnieniami) spędzimy razem. Do Osz dojedziemy późnym wieczorem, w sam raz żeby znaleźć nocleg.

Młodszy siedzi na rozłożonej z tyłu leżance, starszy- Kuba- jest właścicielem auta i zarazem bratem 17 latka. Zabrał go ze sobą „w Kitaj”, pierwszy raz za granicę, żeby chłopak trochę świata zobaczył. Właśnie wracają do domu.

Szybko okazuje się, że źle oszacowałam jego wiek. Kuba ma tyle samo lat, co my!

Z dumą opowiada o swojej żonie i o swoich nastoletnich synach. Nie może zrozumieć, czemu my nie mamy dzieci. Przecież w tym wieku to już wypada mieć dzieci. Jeszcze trudniej zrozumieć mu, że sami zrezygnowaliśmy z pracy w Polsce i jesteśmy w podróży od 2 lat. Cmoka i macha głową, że to pewnie fortunę kosztuje. I czemu my w takim razie autostopem jeździmy, skoro nas stać na podróżowanie, to przecież musimy mieć dużo pieniędzy, nie to, co on. Tu wyrywa mu się kilka przekleństw. On „na TIRze” zarabia 200$ miesięcznie, a w domu jest 3 dni. A i tak ma dobrze! To lepsza praca, tu więcej płacą. Po chwili na szczęście się uspokaja. Opowiada nam o swojej ukochanej Kirgizji, pyta o Polskę, rozmowa jakoś się klei przez kolejne 3h, mimo że po wymianie podstawowych grzeczności nasza znajomość rosyjskiego się kończy.

Kuba opowiada, że jego największym marzeniem jest kupić sobie porządny samochód. Nie takie „kitajskie gówno” jakim jeździ, tylko porządną Scanię. Dzięki temu pokonując Tien Shan skróciłby czas przejazdu o prawie połowę. Faktycznie jego auto ciągnące dwie porządne naczepy ledwo daje radę powolutku wspinać się pod górę na pierwszym biegu.

Jesteśmy na niebagatelnej wysokości, przełęcze przez które przejeżdżamy mają prawie 4000 m n.p.m.!

Mijamy wioski jurtowe, usiane na soczysto zielonych polanach, stada dzikich kirgiskich koni, leniwie pasące się w dolinie, którą przepływa krwisto czerwona rzeka. Powoli robi się ciemno, a my nie zaczęliśmy nawet zjeżdżać z gór. Szybko staje się jasne, że nie ma takiej opcji, żebyśmy kolejne 150 km pokonali w najbliższym czasie. Szacujemy z Olkiem przy okazji kolejnego postoju, że w tym tempie, do Osz dojedziemy za min. kolejne 3h. Mi jest już wszystko jedno, właściwie nawet już nie udaję, że walczę ze sobą, żeby nie usnąć. Chłopaki robią mi miejsce na leżance i odpływam.

Budzi mnie szturchnięcie. Kuba mówi, że jesteśmy zmęczeni, oni już też i w związku z tym nie zawiezie nas do Osz (na prawdę jest mi już wszystko jedno, na tym etapie mógłby mnie równie dobrze zakopać przy drodze, byle tylko pozwolił mi spać dalej). Jego brat mieszka w wiosce niedaleko, tam jest dużo miejsca, możemy się tam przespać, a rano jakoś dojedziemy do Osz. U brata dostaniemy swój kąt i kolację. Pyta, czy nam to pasuje.

Jasne, że nam pasuje! 5 minut się nie zastanawiamy! Pytamy tylko z grzeczności, czy to nie będzie dla bara kłopot. I w ten sposób koło północy lądujemy w prostej chatynce, w jakiejś wiosce, nie wiadomo gdzie.

Gospodarza nie ma w domu, też jeździ „na TIRze” i akurat pojechał na tydzień z kursem do Chin. W domu zostawił 26-letnią żonę i 5tkę dzieci, w tym czworo z pierwszego małżeństwa.Kolacja jest prosta, ale widać, że to i tak dużo dla tych ludzi. Na rozłożonym na ziemi obrusie po kolei pojawia się lepioszka, domowy dżem, cukierki, śmietana, pomidory chwile wcześniej zerwane z krzaczka przed domem, jakiś dziwny domowy placek na bazie ciasta naleśnikowego i oczywiście mocna, czarna herbata. Jemy w milczeniu, dziękując tylko uśmiechem.

Kuba po kolacji ucieka szybko do siebie, a my zapominamy poprosić o wspólne zdjęcie. Na zawsze będziemy musieli już posiłkować się ulotnym obrazem wyrytym w pamięci, który z czasem zaniknie całkowicie.

Śpimy na ganku, przed domem. W sumie mnie to nie dziwi, kto by obcych do domu wpuszczał. Brudnych, o innym kolorze skóry, innym wyznaniu. Dziękujemy za kołdry i koce, mamy swoje śpiwory. Zabieramy tylko gąbkowe materace. Za wieczorną toaletę musi nam wystarczyć przepłukanie rąk pod wodą laną z dzbanka w ogrodzie. Toalety nie ma, ci ludzie żyją prosto, ale dla nas, po całym tym męczącym dniu, gościnę którą nam ofiarowali przyjmujemy z nieopisaną wdzięcznością.


Budzimy się ok. 5 rano, razem z gospodynią. Zanim się pozbieramy leżę jeszcze chwilę i przyglądam się, jak szwagierka Kuby zamiata podwórze witkową miotełką, jak zlewa schody wodą lejącą się z cynowego dzbanka. Musi jeszcze nakarmić świnie i kury oraz podlać prowizoryczne grządki.  Zanim zrobi się gorąco.
Myślę o jej dzieciach. Matko, przecież ta dziewczyna jest młodsza ode mnie, a ma na utrzymaniu i wychowaniu piątkę dzieci i spracowane dłonie starej kobiety!!! Patrzę na skromną chatynkę i myślę o tym, jak inne jest tu życie. Inne, nie znaczy gorsze. Po prostu inne.
Zjadamy przygotowane dla nas śniadanie i z szerokim uśmiechem, dziękując z milion razy, zarzucamy plecaki na plecy i idziemy szukać marszrutki. Następny przystanek: Osz!

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh
Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Kashgar-Osh

Komentuj