Kraje

Koleją przez Chiny cz. 2

Koleją przez Chiny cz. 2

O 7:00 rano budzi mnie cicha, spokojna chińska muzyka sącząca się z pociągowych głośników i włączone ponownie światło. Kurdę, leżę tuż przy lampie. Chińczyki, dajcie jeszcze pospać! Światło oznacza powrót pielgrzymek po wodę i rozmów. To znaczy, że już nie pośpię. Zaskakujące, jak działa ten mechanizm. Ludzie w pociągu reagują na światło, jak ćmy 😛

Dla nich podróż ogranicza się do dwóch czynności: spania albo jedzenia. Jako, że właśnie zaczyna się nowy dzień, dominuje ta druga. Nie mogę wyjść z podziwu, ile ci filigranowi ludzi potrafią wcisnąć w siebie żarcia: zupki, ciastka, owoce, kurze łapki, marynowane pędy bambusa, parówki konsystencją przypominające karton (sami takie mamy!), jajka na twardo, słonecznik i Bóg wie co jeszcze. Przypomina mi to trochę czasy, kiedy jako mała dziewczynka jeździłam z rodzicami na wakacje. Właśnie pociągiem. Zawsze mieliśmy ze sobą wielką siatkę z jedzeniem 😉

Zaczyna się też handel obnośny. Sprzedawcami są pracownicy kolei, dumnie noszący charakterystyczne niebieskie uniformy. Na pierwszy ogień idą jakieś okropnie wyglądające ciastka, potem szybo schnące ręczniki z niewiarygodną zdolnością absorbowania wody. Sprzedaż poprzedza profesjonalna prezentacja, degustacje oraz ochy i achy pasażerów.

Potem przepycha się wózek z owocami, wózek z poporcjowanym ryżem i warzywami oraz wózek z piciem. Czekam na człowieka z maścią z białego tygrysa 😛

Owoce, ryż i picie wracają co kilkadziesiąt minut, przepychając się wąskim korytarzem. A Białego Tygrysa ani widu, ani słychu.

Widok za oknem zmienia się bardzo powoli. Pociąg przejeżdża przez okropne miasta, które straszą wielkimi obrzydliwymi wieżowcami z oddali. Prawie jak wrocławski Nowy Dwór, czy Kozanów w latach 90-tych. Mijamy wielkie żółte rzeki i błękitne strumienie, domy skupione w wioski i pojedyncze chaty, przejeżdżamy przez kolejne długaśne na kilka kilometrów tunele wydrążone przez góry i wysokie mosty. Podziwiamy chińską myśl technologiczną. Siedzimy z nosami przyklejonymi do brudnej szyby przez długi czas. Dopóki nie zrobi się ciemno.

Rano budzimy się wraz z włączeniem światła. Wtedy, jak w transsibie, zaczyna się pora śniadaniowa. Mamy ze sobą wielką siatę jedzenia. Zaczynamy od bagietki z „kartonową” parówką i ketchupem w worku, zapijamy chińską zieloną herbatą i poprawiamy ciastkami z czekoladą. Zupkę z noodlami instant zostawiamy na „obiad”. Banany też czekają na lepszy moment. Polskie Gorące Kubki zostawiamy na „deser”. Przed dworcem w Kunmingu, na jednym z ulicznych straganów, udało nam się jeszcze w biegu schwycić kilka ugotowanych na twardo jajek. Nie ma to tamo. Jesteśmy przygotowani. I tak jemy dużo mniej niż reszta pasażerów. Nadal nie mogę wyjść z podziwu, ile Chińczycy są w stanie zjeść. Buzie im się nie zamykają, albo jedzą albo rozmawiają. W wagonie jest gwarno i zaskakująco czysto. „Prowadnik” kilka razy dziennie przechodzi z miotłą i mopem.

Znowu idziemy do „restauracyjnego”. Tym razem wszystkie miejsca są pozajmowane. Dosiadamy się do jednego ze stolików, przy którym siedzi samotnie elegancka kobieta. Zaprasza nas gestem, żebyśmy do niej dołączyli. Wita nas szerokim uśmiechem i stawia przed nami po piwie. Za chwilę na stole ląduje cały karton tegoż właśnie piwa. Potem kolejno wjeżdżają przystawki. A my siedzimy i zastanawiamy się, co się dzieje. Nie jesteśmy w stanie porozmawiać, bo ona nie mówi po angielsku, a my po chińsku. Radzimy sobie dość pokracznie translatorem zainstalowanym w naszym czytniku oraz klasyczną kartką i długopisem. Z pomocą przychodzą nam dwie studentki, Yan Jie i Xie Yue. Wracają z wakacji w Junnanie. Łamanym angielskim jakoś nam idzie. Lu Xiao Li, Elegancka, również wraca do domu, do Urumqi. Jest kobietą biznesu, zarządza trzema firmami w sektorze rolnym. Z dumą pokazuje, że Xinjiang to najpiękniejsza część Chin i że bardzo serdecznie wita nas w swoich rodzinnych stronach. Ma już mocno w czubie, a każde kolejne wyciągnięte z kartonu piwo wypija praktycznie duszkiem. Zastanawiam się, kiedy spadnie pod stół. Zamiast tego po prostu nagle znika, widocznie zmęczona już wydarzeniami tego dnia.

Przez tych kilka dni rozmawiam jeszcze z innymi osobami. Po angielsku mówią głównie studenci. Dla nich rozmowa z nami to ogromna radość, bo większość z nich po raz pierwszy ma okazję rozmawiać z obcokrajowcem. Z „International people” jak mówią. W międzyczasie robimy sobie kilka zdjęć telefonem. Na pamiątkę.

Kolejny dzień przynosi zmianę okiennej panoramy. Przejeżdżamy przez nieopisane pustkowia. Prawie, jak na Syberii. Tylko krajobraz jest bardziej księżycowy. Po kolei zostawiamy za sobą pasiaste czerwone góry poprzetykane zielonymi krzaczkami kukurydzy, jałowe żółte stepy z samotnymi wydmami, wyschnięte spękane koryta rzek, szarobrunatne kanciaste skały, ośnieżone szczyty w oddali, pasterzy wypasających ogromne stada owiec, a nawet wielbłądy! Miasta i wioski mijamy coraz rzadziej. Pojawiają się nagle pośrodku niczego. Standardowe domy ustępują miejsca glinianym lepiankom. Coraz częściej za to migają nam za oknem potężne wiatraki i szyby wiertnicze. Dróg praktycznie nie ma. Sporadycznie na horyzoncie widać tumany kurzu wzbitego za samotną ciężarówką sunącą po szutrowej trasie.

Odległości między kolejnymi miastami znacznie się wydłużają. Teraz pociąg zatrzymuje się dużo rzadziej, co kilka godzin.

W końcu po 3 dniach i z 2-godzinnym opóźnieniem dojeżdżamy do Urumqi. Metropolii pośrodku niczego.

Komentuj