Kraje

East Coast Trip cz. 1

East Coast Trip cz. 1

Ostatnie 8 dni w Nowej Zelandii przed powrotem do Azji spędziliśmy w drodze. Załadowaliśmy plecaki i śpiwory do bagażnika i ruszyliśmy na podbój południowo-wschodniego wybrzeża Południowej Wyspy. Tylko my we dwoje, spanie w aucie, piękne krajobrazy i 2307km przejechanej drogi.

Queenstown i Arrowtown

Startujemy z Queenstown. Późnym wieczorem wjeżdżamy na przedmieścia i przeżywamy pierwszy szok: ulice oświetlone są latarniami! Po 10 tygodniach spędzonych pośrodku niczego, nie wiemy w którą stronę patrzeć 😛 Sygnalizacja świetlna, skrzyżowania, sklepy, knajpy i tłumy ludzi. Tak nam się wydaje przynajmniej, w końcu w Glentanner było nas raptem ok. 15ściro. Wszystko to sprawia, że powoli pęka mydlana bańka, w której żyliśmy w ostatnim czasie. Z miasta jednak szybko uciekamy. Rano chcemy zobaczyć jedyne nowozelandzkie miasteczko, w którym utrzymał się klimat z czasów pierwszych poszukiwaczy złota. Wybieramy najlepszy możliwy czas, czyli jesień. Ponoć właśnie jesienią, kiedy na drzewach króluje feeria kolorów, jest tam najpiękniej. Jedziemy w stronę Arrowtown i pierwszą noc w aucie spędzamy przy polnej, szutrowej drodze. Z widokiem na gwieździste niebo. Budzimy się jeszcze przed wschodem słońca. Do samego Arrowtown wjeżdżamy wczesnym rankiem. Miasteczko zdaje się jeszcze spać. Przy głównej ulicy stoi wielkie dostawcze auto. Poza tym jest kompletnie pusto. Przechodzimy przez centrum szybkim krokiem. Jest pierońsko zimno, co nie wróży najlepiej na następne dni. Liście już opadły, jesień powoli się kończy.

Ulewa w Milford Sound

Miejscem, które oboje najbardziej chcieliśmy odwiedzić jest Milford Sound, jedna z topowych destynacji turystycznych na świecie. Niecierpliwe czekaliśmy na dzień, w którym wjedziemy do Parku Narodowego Fiordland, od kiedy wylądowaliśmy w Nowej Zelandii. Niestety praktycznie od chwili, w której opuściliśmy Glentanner niebo zasłaniają czarne, deszczowe chmury. Tak, jakby po 2 miesiącach oglądania Mt Cook, natura złośliwie poskąpiła nam więcej widoków. Przed wjazdem na jedyną prowadząca do Milford Sound 118km drogę, tankujemy auto do pełna. Wiemy, że po drodze stacji nie będzie. Chłopak, który nas obsługuje uśmiecha się zaczepnie. „Co? Jedziecie do Milford Sound?”. Odpowiadamy, że tak. „Będzie lało, nie mogliście trafić na lepszą pogodę”. Wbrew naszemu oburzeniu, on wcale nie żartuje. Żegna nas tylko uśmiechem. „Sami zobaczycie” dodaje.

Droga zapowiada się przyjemnie. Nie ma ostrego słońca, góry nieznacznie tylko toną w chmurach. Jesteśmy pełni nadziei na poprawę pogody. Wcale nie mamy ochoty moknąć.

Niestety po kilkunastu minutach słyszymy jak w dach zaczynają bębnić pierwsze krople. Po chwili wjeżdżamy w ścianę deszczu. W połowie drogi nie widać już praktycznie nic. Wycieraczki ledwo wyrabiają ze zbieraniem wody z szyby. Jesteśmy załamani. Kiedy zbliżamy się powoli do tunelu przed Milford Sound ulewa trochę słabnie, a naszym oczom ukazują się ostre zobaczą gór, pomiędzy którymi przebiega droga, poprzecinane dziesiątkami wodospadów i spływających strumieni, świeżo zasilonych przez deszcz. Zwalniamy i robimy kilka zdjęć. Kilka, czyli kolejne 200 :) . Widok absolutnie zapiera dech. Staramy się uzupełnić to, co widzimy obrazkami, które pamiętamy z broszurek reklamowych. Prognoza na najbliższe dni jest bezlitosna, na przejaśnienie nie ma co liczyć. Na rejs statkiem również. Nasza przygoda z fiordami kończy się szybciej niż zakładaliśmy, ale chłopak ze stacji benzynowej miał rację, nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszej pogody.

Noc pośrodku fiordów

Szybszy, niż zakładaliśmy wyjazd z Milfrod Sound popsuł nam trochę humory. Nie udało się wybrać na żaden z polecanych trekkingów, ani nawet na krótki spacer. Niedosyt „fiordów” zaspokoiliśmy zatem docierając wieczorem nad najgłębsze jezioro Nowej Zelandii- Hauroko. Pogodziliśmy się już z tym, że pada i że przez najbliższe dni padać będzie. Zdecydowaliśmy, że nie damy sobie popsuć tego, co zaplanowaliśmy. Droga nad jezioro okazała się dłuższa, niż sądziliśmy patrząc na mapę. To miało być tylko chwilowe zboczenie z trasy. Jednak po przejechaniu 35km szutrową drogą, pośród pól i pastwiska z owcami, zdecydowaliśmy, że nie ma co wracać po ciemku i na noc zostajemy nad samym jeziorem. To była ostatnia noc, podczas której spaliśmy z otwartym oknem. Nad ranem obudziło nas bzyczenie. W aucie mieliśmy całą chmarę moskitów, które dotkliwie nas pogryzły. Chcąc nie chcąc, wygrzebaliśmy się ze śpiworów, żeby zobaczyć wschodzące nad jeziorem słońce. Słońca nie było. Były chmury. I piękne niebieskie światło. I cisza. I spokój. I zapach lasu. I jeszcze więcej moskitów 😉

C.D.N

Komentuj