Kraje

Witaj Azjo! Tęskniliśmy!

Posted by in Chiny | No Comments
Witaj Azjo! Tęskniliśmy!

Wysiadamy z pociągu na dworcu kolejowym „Zabajkalsk”. Zegar nastawiony na czas moskiewski wskazuje godzinę 1:25, wg czasu lokalnego  +6 godzin. Jest jeszcze ciemno i cholernie zimno. Wszyscy gdzieś gnają z siatami i tobołami, a my nie wiemy co robić. Postanawiamy gnać za tłumem, przechodzimy przez kładkę nad torami i wpadamy na naganiaczy oferujących taksówki do Mandżurii. Opędzamy się od nich i rozglądamy w poszukiwaniu taniej alternatywy. Po chwili zauważyliśmy autobus, który stał kawałek dalej, za drzewami, a przy nim sznurek Rosjan i Chińczyków. Okazało się, że to darmowy transport na dworzec autobusowy, na którym wszyscy wysiadają i czekają na otwarcie kasy, żeby kupić bilet do Mandżurii. Budynek dworca znajduje się pośrodku niczego, wokół jest praktycznie pusto, nieopodal straszą tylko ruiny jakichś bloków. Kasa pracuje od 8:00 do 17:00, w ciągu dnia jest łącznie 10 kursów od 8:55 do 22:00. Bilet kosztuje 450 RUB. Rosjanie mówią, że jeszcze niedawno był prawie połowę tańszy. No cóż, teraz wiadomo dlaczego transport na dworzec jest „darmowy”. Zdzierają ile chcą, bo przejścia granicznego Zabajkalsk- Mandżuria nie można przejść pieszo, trzeba przez nie przejechać. Wsiadamy do autobusu. Nadal jesteśmy jedynymi turystami i budzimy spore zainteresowanie. Na trasie do granicy, po chwili kończy się nawierzchnia i autobus jedzie bardzo powoli, wężykiem, omijając wielkie jak kratery dziury w szutrowej drodze.  Pan Roman, który jest „pilotem” w naszej autobusowej grupie pilnuje, żeby cała procedura na granicy przebiegła sprawnie i szybko. Uzupełnia za nas „migracjonki”, czyli karty wjazdowe, które okazuje się pogranicznikom przy wjeździe. Kieruje nas do odpowiednich celników, u których myśli, że odprawa przebiegnie szybciej. Mimo tego, wszyscy przechodzą kontrolę sprawnie, tylko nie my. Po rosyjskiej stronie pokazujemy paszporty, pani długo je ogląda, po czym zawraca nas i każe czekać. Za chwilę przychodzi jej przełożony, potem jeszcze dwóch innych celników. Każdy chce zobaczyć paszport z Polski. Chyba rzadko mają okazję, a może w ogóle jeszcze takich nie widzieli? Po chińskiej stronie zainteresowanie jest tak duże, że już po kontroli paszportowej Pchłę z tłumu ludzi wyłowił chiński celnik i poprosił o ponowne pokazanie paszportu, po czym podszedł z nim do grupy kilku innych celników i zaczęli go razem przeglądać, strona po stronie, po czym z uśmiechem na twarzy zwrócili dokument. Jedna celniczka nawet mówiła troszeczkę po angielsku, pytała czy podróżujemy dookoła świata i życzyła nam miłego pobytu w Chinach. Wsiadamy z powrotem do autobusu. Około 9:30 czasu lokalnego, po 2h spędzonych na odprawach celnych, czystym niebem, pięknym słońcem i mroźnym porankiem witają nas Chiny.

Czując ukłucia mrozu, czym prędzej zakładamy czapki, rękawiczki i szaliki. Rozglądamy się dookoła i jesteśmy w szoku. Po rozpadających się budynkach i szutrowych drogach Zabajkalska mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w Las Vegas. Wszędzie wielkie ekrany i neony, wysokie wieżowce i wielopasmowe ulice. Dopiero po chwili dociera do nas, że jesteśmy w Chinach, bo wokół mnóstwo „krzaczków”. Na szczęście jest też prawie drugie tyle napisów po rosyjsku. Nie jest źle, dogadamy się, pomyśleliśmy, po czym ruszyliśmy szukać naszego hotelu. Mieliśmy mapkę ściągniętą na telefon, więc sprawa wydawała się prosta, jednak po prawie dwóch godzinach chodzenia wokół miejsca, w którym teoretycznie hotel powinien się znajdować, nerwy zaczęły nam powoli puszczać. Ostatecznie udało się dotrzeć na miejsce łapiąc „na lewo” internet przez wifi pod wejściem do jakiegoś hotelu i wpisując w mapę w telefonie współrzędne GPS podane w potwierdzeniu rezerwacji. Okazało się oczywiście, że był w zupełnie innym miejscu, niż by to wynikało z dołączonej do rezerwacji mapki. Do tego na miejscu było kilka hoteli, każdy opisany oczywiście tylko po chińsku, więc musieliśmy porównywać „krzaczki” z rezerwacji z „krzaczkami” nad drzwiami wejściowymi… No cóż, witaj Azjo, tęskniliśmy za tobą!

Miła pani na recepcji bezradnie rozłożyła ręce, kiedy próbowaliśmy się z nią skomunikować rosyjsko-angielskim, ale po chwili wykręciła na telefonie jakiś numer i po kilku chińskich słowach rzuconych do słuchawki, podała ją nam. Po drugiej stronie odezwał się głos w języku zachodnich imperialistów! „Jesteście na dole? OK, zaraz schodzę”. Po chwili pojawił się wysoki chińczyk, ubrany w marynarkę zarzuconą na t-shirt, luźne beżowe spodnie i adidasy. Z uśmiechem podszedł do nas i rozmowa zaczęła się od standardowego „where are you from”. Pan Sem, jak się przedstawił, świetnie mówił po angielsku. To było bardzo miłe i dziwne doznanie po ostatnich dwóch tygodniach spędzonych w Kijowie, Moskwie i w kolei transsyberyjskiej. Po chwili rozmowy zaprowadził nas do pokoju i zaproponował, że sprawdzi dla nas połączenia kolejowe i lotnicze do Pekinu. Przyzwyczajeni, że biali w Azji to chodzące portfele, od razu zaczęliśmy wietrzyć podstęp. Po chwili wrócił z laptopem pod pachą i powiedział, że samoloty na jutro są bardzo drogie (wow, zaskoczenie), więc zostaje pociąg. Dowiedzieliśmy się też, że jechać pociągiem z Mandżurii do Pekinu bezpośrednio nie ma sensu, bo to jakieś 36 godzin. Pan Sem powiedział, że lepiej jechać do Harbinu i tam się przesiąść, bo jest więcej połączeń i pociągi jeżdżą dużo szybciej. Czekaliśmy tylko, aż zaproponuje, że możemy zarezerwować bilet u niego. Kazał nam chwilę poczekać i zniknął gdzieś z telefonem przy uchu. Przygotowani, że zaraz poznamy bajecznie wysoką cenę w dolarach, zdziwiliśmy się kiedy wrócił i oznajmił, że jest inny hotel, bardzo blisko stacji kolejowej i w nim będzie lepiej spać, skoro jedziemy pociągiem. Wszystko już załatwione, cena taka sama i za chwilę przyjedzie samochód, którym tam pojedziemy. Oczy nam się szeroko otworzyły, wymieniliśmy spojrzenia mówiące „ciekawe ile to będzie kosztowało”, ale uznaliśmy, że damy się ponieść sytuacji. Zeszliśmy we trójkę na dół, Pan Sem rzucił kilka słów do recepcjonistki, a ta bez mrugnięcia okiem oddała mu całą wpłaconą przez nas wcześniej sumę. To nam dało do myślenia i zaczęliśmy podejrzewać, że mamy do czynienia z managerem albo właścicielem.

Po kilku minutach faktycznie pojawił się „samochód”. Taki malutki, zdezelowany busik jakiejś nieznanej, chińskiej marki. Załadowaliśmy się i ruszyliśmy. Po drodze pan Sem, widząc w jakim skupieniu oglądamy rozpadające się wnętrze busa, zaczął żartować, że skasuje nas 50 dolarów na ubezpieczenie. Rzucił jeszcze kilkoma podobnymi żartami, że skasuje nas za to czy tamto, chyba wyczuł, że się tego obawiamy. Dojechaliśmy na miejsce w kilka chwil. Klucz do pokoju wydali naszemu przewodnikowi od ręki, zero pokazywania paszportów czy wypełniania czegokolwiek. Udaliśmy się we trójkę do pokoju, pytając po drodze gdzie jest dworzec kolejowy i gdzie można zjeść dobre chińskie jedzenie, nie takie dla przyjeżdżających do Mandżurii masowo Rosjan. Pan Sem poprosił, żebyśmy zostawili bagaże i zeszli z nim na dół, to wszystko nam pokaże. Co za niezwykle miły człowiek, pomyśleliśmy, po czym znowu zaczęliśmy myśleć o ukrytym koszcie… Dostaliśmy dokładne wskazówki jak dojść na dworzec. Powiedział nam też, żebyśmy nie dali się naciągnąć na taksówkę, bo nas zawiezie naokoło, a to tylko 5 minut na piechotę. Potem stwierdził, że zaprowadzi nas do miejsca, w którym lubi jeść i przy okazji coś sobie od razu zamówi. Okazało się, że było to dosłownie za rogiem. Miejsce wyglądało tak, że sami byśmy się raczej nie zdecydowali, żeby tam wejść. Nad drzwiami widniało mnóstwo krzaczków po chińsku i dwa słowa po rosyjsku: „pielmiennaja riestoran”. Przed wejściem porozkładane na chodniku mnóstwo różnych warzyw, z których rozpoznaliśmy tylko kapustę i pora. W środku sami chińczycy, część przy zastawionych stołach, a część przy małych buteleczkach jakiegoś alkoholu, z obowiązkowymi papierosami w dłoniach. Widząc pana Sema wszyscy zaczęli się uśmiechać i kłaniać prawie że w pół, a nas obrzucili dziwnymi spojrzeniami. Pani przy kasie pogadała chwilę z naszym „przewodnikiem” i nagle wszyscy zaczęli się do nas szeroko uśmiechać, a po całej jadłodajni przebiegło głośne „pooo-laaa”. Nasze miny były bezcenne :)  Z wielkimi uśmiechami schowano pod ladę menu po rosyjsku i zamiast tego na ladzie wylądowała zalaminowana kartka z kilkoma obrazkami jedzenia i samymi chińskimi „krzaczkami”. Pan Sem tłumaczył, a my zamawialiśmy. Na koniec odebrał swoje zamówienie, zapisał nam na skrawku papieru numer telefonu plus kilka słów po chińsku i powiedział, że jak będziemy mieli jakiekolwiek problemy, to mamy pokazać tą karteczkę i dzwonić pod jego numer. Pożegnaliśmy się serdecznie i zniknął. Ot tak. Zatkało nas z wrażenia i radości zarazem, że trafiliśmy na kogoś, kto tak bardzo nam pomógł, kto zupełnie bezinteresownie poświęcił nam kupę swojego czasu i uwagi. Cały czas zastanawiamy się kim ten facet był?! Wszyscy mu się kłaniali, łącznie z jakimiś przechodniami na ulicy. Mieliśmy wrażenie, że wszędzie go znają, a on wszystko załatwiał tak, jakby starczyło, że pstryknie palcami i gotowe. Teraz jak o tym myślę, to jestem pewien, że nie płacił nawet za swoje zamówienie w tej chińskiej knajpce…

Siedliśmy do stołu i czekaliśmy na zamówienie, rozglądając się po wnętrzu i czując się zbyt głupio, żeby robić zdjęcia. Co jakiś czas wchodzili do środka kolejni Chińczycy i obdarzali nas zimnym spojrzeniem. Potem rozmawiali chwilę z obsługą i rozlegało się głośne „pooo-laaa” i pojawiały się szerokie uśmiechy. To nas tylko utwierdziło w przekonaniu, że raczej nie przepadają za Rosjanami…

W końcu dostaliśmy nasze potrawy i mogę je podsumować tylko jednym stwierdzeniem: niebo w gębie! Satysfakcji dopełnił rachunek. Za prawdziwą ucztę, czyli dwie wielkie michy pierożków z wołowiną i kolendrą w rosole, gigantyczny półmisek różnych przekąsek, dzbanek zielonej herbaty i ćwiartkę tego chińskiego ryżowego „wina”, zapłaciliśmy 40Y, czyli jakieś 20zł. Ledwo daliśmy radę wszystko pomieścić.

Opuściliśmy jadłodajnię i przespacerowaliśmy się na dworzec spróbować kupić bilety. Tak właśnie – spróbować, bo na dworcu oczywiście wszystko było po chińsku. Znaleźliśmy informację i tam pani rozumiała coś niecoś po angielsku. Zapisała nam na karteczce godziny odjazdu kilku pociągów do Harbinu wraz z ich numerami i cenami. Wybraliśmy pociąg K7058, odjeżdżający na następny dzień o 20:50 i poszliśmy do kasy. Wystarczyło pokazać numer pociągu plus kilka krzaczków na telefonie i bilety były nasze.

Tutaj mała dygresja: korzystamy z translatora na telefonie. Ściągnąłem odpowiedni pakiet językowy, żeby tłumaczenie nie wymagało już połączenia z internetem. Teraz możemy napisać, co potrzebujemy, kliknąć enter i na ekranie pojawiają się krzaczki, które możemy później pokazywać chińczykom. Mam tylko nadzieję, że nie napiszemy kiedyś przez przypadek czegoś obraźliwego :)

Następny dzień spaliśmy ile się dało. Później poszliśmy na obiad w to samo miejsce, co dzień wcześniej, ku wielkiej radości obsługi. Na stole pojawiło się znowu menu po chińsku, czyli to właściwe, z dobrym jedzeniem i niskimi cenami. Posiedzieliśmy długo, zamówiliśmy za dużo, po czym pełni po brzegi i szczęśliwi poszliśmy na dworzec czekać na nasz pociąg do Harbinu. Wybraliśmy przejazd w klasie „hard seat”, czyli najtańszej możliwej. Tańsze były już tylko miejsca stojące. Pozytywnie nakręceni siedzieliśmy w poczekalni. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że przed nami wielogodzinny horror, który zapamiętamy już na zawsze…

Przykładowe ceny w Mandżurii:

  1. Nocleg w pokoju 2 os. z łazienką, bez dostępu do internetu – 40zł
  2. Wielka micha pierożków – ok. 4zł
  3. Piwo 0,6l – ok. 1,30zł
  4. Godzina internetu w kafejce – 1zł
  5. „Wino” ryżowe 100ml, 56% – 1,50zł
  6. „Wino” ryżowe 250ml, 38% – 3,50zł
  7. Cola 0,5l – 1,50zł
  8. Woda 0,6l – 0,50zł

Widok na wieżowce MandżuriiPanorama mandżurskich wieżowców

Mandżuria nocą 3Praktycznie każdy budynek wyglądał jak wielki neon

Mandżuria nocą 2Ulice z resztą też

Mandżuria nocąCzuliśmy się, jakbyśmy przyjechali do Las Vegas

Mandżuria nocą 4Podobnych „rzeźb” znaleźliśmy jeszcze kilka, o dziwo większość przedstawiała europejczyków. Nasz numer 1, to rzeźba przedstawiająca rodzinę z siatami, na zakupach w Mandżurii

Mandżuria nocą 5 Całe miasto to jedna wielka elektrownia

nie ma wątpliwości jesteśmy w ChinachNie ma wątpliwości, jesteśmy w Chinach

Suszone rybyZaczyna się folklor, obok wejścia do sklepu susza się ryby

Przydworcowe sklepy..i wszędzie pełno „krzaczków”

poczekalnia dworcowaNa poczekalni zdziwiła nas nieco ilość ludzi, nie przeczuwaliśmy, co nas czeka

Zapowiedź kłopotówDalszych kłopotów komunikacyjnych mogliśmy się tylko domyślać

Pchła i jej entuzjazm przed podróżąPrzed podróżą humory jeszcze nam dopisywały..

Olo i jego entuzjazm przez podróżą

..i ogarniał nas spory entuzjazm. Do czasu…

Komentuj